|
Piotr Giedrowicz |
|
Piotr
GIEDROWICZ (1968) –
free
lancer związany ze światem mediów i reklamy. Uznawany za obiecującego
prozaika twórca opowiadań, etykietowanych
w środowiskach warszawskiego „pasożytnictwa i snobizmu” jako kultowe.
Dla prezentacji swoich tekstów (niezbyt licznych, ale wycyzelowanych pod względem formy)wybiera łamy wyłącznie elitarnych pism. Opowiadania autorstwa Giedrowicza ukazywały się w Lampie i Iskrze Bożej, Lewą Nogą oraz Magazynie Literackim. Programowo apolityczny, zamieszczał szkice i eseje zarówno we Frondzie jak i w Dziś. Autor deczko skandalizujący, potrafi wzruszyć audytorium liryzmem swoich publicznych wystąpień. Bohater oficjalnych i prywatnych wieczorów autorskich, jeden z nich zapowiadała Gazeta Wyborcza, anonsując P.G. jako twórcę prozy neurotycznej, lecz sygnalizującej potrzebę ładu. Ostatnio prezentował swe wciąż rozproszone teksty w ramach multimedialnego projektu Noc Poetów organizowanego pod auspicjami stołecznego Staromiejskiego Domu Kultury. |
email: giedro@teledysk.com | prezentowane
utwory: SACRA-MASACRA recenzja książki Krzysztofa Gąsiorowskiego opowiadanie (czerwiec, 2001) zły urok (lipiec, 2004) |
SACRA-MASAKRA
Z nieba szczało, jakby istota najwyższa chciała nie tylko olać, ale wprost zalać ten padół łez i rozpaczy, a w każdym razie ten pstrokato-bury punkcik w przestrzeni jakim jest Warszawa. Hubert z mozołem pokonywał krótki odcinek drogi pomiędzy przystankiem tramwajowym a kamienicą na Mazowieckiej. Tam na drugim piętrze od dawien dawna funkcjonowała świetlica dla zramolałych pseudoartystów i pozującej na inteligencję studenterii. Kiedy dochodził do celu niemal zderzył się z wychodzącym z bramy Izydorem, słusznej postury cybernetykiem o radykalnie prawicowych przekonaniach. - Witam, prezesie! - zakrzyknął Izydor. - Wejdźmy w bramę, to zapalimy jointa! Rubaszny kolega wciągnął Huberta w głąb pachnącej pleśnią niszy. Berti przypalił, bo Izydor miał zawsze dobry staf, a nie wypadało odmawiać przyjęcia poczęstunku. Kiedy wkroczyli w dobrych nastrojach do zalanej żółtym światłem sali, przy jednym z rachitycznych stolików siedział już Telesfor, lewak i anarchista, niezrealizowany teoretyk teatralnej awangardy, który kręcił się przy produkcjach polskich namiastek południowoamerykańskich telenowel. - No, była już najwyższa pora - odezwał się na powitanie Telesfor. Właściwie ich spotkanie nie miało nic konkretnego na celu. Hubert pomyślał sobie, że jeśli spiknie ze sobą tych dwóch oryginałów, znowu dojdzie do spotkania ambasadorów różnych galaktyk. Lubił takie aranżowane koincydencje. Chociaż siedzieli tuż pod jednym z charczących kołchoźników, nie sposób było stwierdzić, jaki rodzaj muzyki się z nich wydobywa. Był to jakiś mdły pop, który i tak miarowe buczenie kilkudziesięciu głosów rozochoconych bywalców knajpy, skutecznie zagłuszało. - Żal biednej Czeczenii - rzucił Telesfor, wpatrując się w migocący ekran telewizora w kącie sali. - To tylko geopolityka - odparował Izydor. Hubert zaniepokoił się, że polemika jego przyjaciół przerodzi się momentalnie w konfrontację światopoglądów, lecz zauważył nagle przy barze Feliksa Kózkę-Bałachowicza. To było jak grom z jasnego nieba. Także Telesfor i Izydor zdrętwieli. Wszyscy mieli z nim na pieńku. - Co tu robi ten pajac? Hipokryta! Cwaniak! - wyrwało im się jednocześnie. Feliks dawał się lubić jako skandalista, później jednak związał się z grupą politycznych aferzystów i deklarował się jako wyzwolony z okowów demokratycznej tyranii fundamentalista. Z całkowicie odmiennych powodów, ale równie obmierzła była postawa Kózki dla zebranych przy stoliku trzech muszkieterów. - To taki mały Richelieu - wycedził Berti. - Żeby się zabawić...- przeciągle wyrecytował Telesfor. ...trzeba kogoś zabić - dopowiedział Izydor. To zabrzmiało niczym deklaracja porozumienia ponad podziałami. Skinęli na nieformalnego kierownika sali, by przyniósł im kolejne browary. Krępy nibykelner był niezwykle opryskliwy, wszyscy wiedzieli, że w knajpie tylko dorabia, a żyje z wykuwania nagrobków na zamówienie. Tymczasem Kózka zamówił piwo i dwie pięćdziesiątki winiaku klubowego. Wyczuwało się, że za oknem leje, a ulicami spływa rwąca kipiel. Panowała atmosfera apogeum pory deszczowej, mimo że okna skrywały grube kotary, które z kolei spowijały kłęby tytoniowego dymu. Przy jednym ze stanowisk pijackiej zaprawy perorował zajadle jakiś sobowtór Gomułki. Otaczająca jegomościa młodzież przytakiwała mu co chwila, a on wydychał z siebie obłoki aromatycznej mgły, pociągając z faji o cybuchu w kształcie głowy Murzyna. Przez moment Bertiemu wydawało się, że wszystko co go otacza to jakaś pijacka mara. - Patrz, patrz jak fisiuje - Izydor trącił Huberta w ramię. Trzymając ręce pod blatem stolika, Kózka-Bałachowicz prezentował iście ekwilibrystyczną sztuczkę, z litrowej na oko butelki lał płyn do przypominającego naparstek kieliszka, drugi kieliszek i szklanka piwa stały przy nim nietknięte. - Modern art! Wiocha! Hucpa i pozzerstwooo! - sami nieźle pijani, Izydor, Telesfor i Hubert zaczęli się nieco absurdalnie licytować w przekąsie. Berti miał co prawda świadomość, że nie powinni pierwsi rzucać kamieniem i po aktorsku, w sposób typowo dla siebie manieryczny, sylabizował swoje podrabiane oburzenie na Feliksa, ale... jakoś tak jednocześnie doszli do przekonania, że Kózka patrzy na nich wyzywająco, wręcz prowokacyjnie. - No i co, frajerzy? - zdawały się mówić jego oczy, niczym guziki osadzone w łysej jak kolano czaszce.
Hubert poczuł się śmiertelnie zmęczony. Przypomniał sobie
jak za dawnych lat, w najlepszej komitywie upijał się z Kózką, również
tu gdzie się teraz znajdowali. Ale to było kiedyś. Kłopotliwe
milczenie przerwał Telesfor. Kózka-Bałachowicz dwoma mlaśnięciami opróżnił z piwa szklankę i nalał do niej wódki. Atmosfera puchła, Hubertowi zachciało się lać, wstał i skierował się do wc. W męskim kiblu był klozet i pisuar. Klozet był zajęty. Przy muszli siedział rozparty Bogusław Robaczek - modny do niedawna poeta i przez krótki czas gwiazdor tivi. -
Jaki ten świat mały - pomyślał Berti. Na opuszczonej desce muszli
stał blaszany naparstek i ćwiartka "Krakusa". Lejąc Hubert
nie miał pewności, czy Robaczek go widzi, słyszał tylko jak ten
mantruje, zaciągając się nerwowo papierosem: - Wiersze mają pewien
rozwój, ja nie mam rozwoju. Wiersze mają...
Kiedy Berti strzepywał ostatnie krople moczu, Bogusław
zaskowyczał po szatańsku: - Niech mi Bozia język upierdoli, niech się
skończy ten mój koszmar!!! Ostatnia kropla uryny wsiąkła w majtki
Huberta, który opuścił ubikację nie umywszy nawet rąk. Przy stoliku
Izzy i Telly nerwowo jarali szlugi. - Zaraz idziemy do kibla przypalić
jointa - oświadczył Izzy. - Ja tam już nie wracam - odparł
pospiesznie Berti. - Ty Bert to zawsze wszystko musisz mieć pod kontrolą,
co? - zaśmiał się Telly. - Nie o to chodzi...- zaczął Hubert, ale
koledzy i tak na niego nie czekali. Upływ czasu wydawał się Bertiemu
zadziwiająco niejednostajny, kiedy zerkał na zegarek okazywało się,
że mijają minuty, które jemu dłużyły się niczym kwadranse. - A
dopiero co godzinka z okładem zleciała jak z bicza trzasł - pomyślał.
Uzmysłowił sobie, że spoczywa na nim ciężki jak wór kartofli wzrok
Kózki. Przez moment do uszu Huberta nie docierały żadne dźwięki,
widział tylko Kózkę-Bałachowicza jak uśmiecha się sarkastycznie,
powoli wstaje i w zwolnionym tempie kieruje wprost ku niemu. W pewnej
chwili Bertiemu wydało się, że za połą prążkowanej marynary Kózki
błysnął jakiś kindżał albo po prostu kuchenny nóż, ale właśnie
wtedy na ramieniu Bałachowicza spoczęła ciężka łapa oberkelnera. -
Co tu robi ta butelka? Kopa w dupę pan dawno nie dostałeś? -
kanciasty jak szafka, czerwony na twarzy "salowy" nie
miał poczucia humoru. - Żeby się ta Kózka nie połamała, jak tak będzie skakała - rzucił Izzy. - Ty, a kto to był ten koleś w kiblu? On nigdy wcześniej nie jarał? Tak się zachłysnął drugim buchem, jak mu dałem przypalić... - To Boguś Robaczek, taki poeta... Ale nie z Warszawy - wyjaśnił Telesfor. - No, cieszę się, że was widzę - zawołał Berti. - Czułem się trochę nieswojo sam na sam z Kózką. - Trzeba przeprowadzić rozmowę ostrzegawczą z draniem. Co on sobie myśli, że jest pod ochroną?! - zapalił się Izzy. - No to chodź się przespacerujemy za nim, co będziemy tu siedzieli i śmierdzieli. Pogadamy z gościem, żeby już nie fikał - podchwycił momentalnie Telly. Berti patrzył na kolegów z niedowierzaniem. Izydor i Telesfor zwracali się do siebie per Izzy i Telly. Akcja nabierała tempa. - Co tak siedzisz Bert? Jazda! - zakomenderował Izzy. Ni stąd, ni zowąd idąc korytarzem i mijając ubikację, gdzie w uchylonych drzwiach majaczyła postać leżącego na podłodze Robaczka, Hubert zobaczył znajomą twarz. Był to eks-poczciwiec Marek Skalski. Odkąd z małej agencyjki, tego onegdaj skromnego faceta, podkupiła duża firma, z safanduły zrobił się fafa-rafa. U boku Skalskiego, który tylko kiwnął Bertiemu głową, kroczyła wytapetowana do granic możliwości długonoga blondynka z niezbyt dużym biustem. Jej policzki, usta i oczy wyglądały na szklane. - Masz duszę? - strzelił wiedziony kapryśnym impulsem Berti. - Co takiego? - dziewczyna zrobiła wrażenie wyrwanej ze snu. Zatrzymali się na małej antresoli, na półpiętrze. W dole, przy szatni stał jeszcze Kózka. Odkładał właśnie słuchawkę zepsutego automatu na żetony. Wyjął komórkę i zadzwonił po taksówkę. -
Dogonimy psubrata - zaszeptał Izzy. Taksówkarz wyjął ze schowka półlitrową "Soplicę" i podał ja Izziemu, który bez słowa strzelił łokciem w denko. - No, to jest jaazda, takich klientów lubię - rozpromienił się pan Zenon. Jak w ogóle będzie? Długi kursik, czy krótki to raczej będzie? - Sami nie wiemy - odpowiedział Telly. - Co ma być to będzie - nieco sentencjonalnie, ale i twardo stwierdził Izzy. - Kurwa mać, no właśnie, przecież Kózka jest uzbrojony i nawalony w trzy dupy - przeszło przez głowę Bertiemu. - Ty się o nic nie martw, Bert - rzucił Izzy w jakimś telepatycznym przebłysku i podał Hubertowi napoczętą flaszkę.
Nie wiadomo kiedy znaleźli się w Alejach Jerozolimskich. Niebo zrobiło się jakby jaśniejsze, ale chodniki i jezdnie spowijały tumany pary. Mercedes z Kózką na pokładzie przystanął pod jedną z kamienic o świeżo odnowionej fasadzie. Światła samochodu przygasły. Hubert, Telly i Izzy byli trochę zdezorientowani, ale pan Zenon minął skrzyżowanie i zatrzymał się przy skrytym w cieniu wlocie zaułka nieopodal autobusowej wiaty. Licznik taryfy bił powoli, Berti już miał powiedzieć, że tym razem Kózka ich przechytrzył, jednak w świetle latarni po drugiej stronie ulicy ukazała się długonoga blondyna z małym, rasowym kotkiem na rękach. Zatrzymała się przy samochodzie, w którym był Kózka, zagadała z taksówkarzem i wyciągnęła dłoń do roześmianego rubasznie pasażera, jakby pomagała mu wysiąść. Feliks Kózka namaszczonymi ruchy, zataczając się jednak nieco, zaczął iść śladem dziewczyny. Hubert odniósł wrażenie, że ją zna, że to Mirella Piątkowska, żona jednego z jego dawnych znajomych, o której słyszał jakoby zyskała ksywkę "piękność dnia". - To mi wygląda na agenturę - przerwał milczenie Izzy. - Bo to jest agentura - skwapliwie potwierdził pan Zenon. - Nazywa się "Sprośne Prosiątka" i podobno słynie ze świetnego serwisu sado-maso. - No to zwalniamy pana, panie Zenonie - zadysponował Izzy. - Jak tam chłopaki, stać nas chyba, żeby się przyczaić na godzinkę w tej wiacie? Telly przytaknął Izziemu na tyle energicznie, by pokonać wątpliwości i niezdecydowanie Huberta. Zanim wypalili po papierosie, zdążyli się oswoić z przestrzenią wiaty i rozsiąść w półleżących pozycjach na ławce. Ni stąd ni zowąd na twarzy Tellego wykwitła mina jakby miał powiedzieć "eureka". - Panowie, mam w kieszeni kwasa - oświadczył. Mikroskopijny papierek wyglądał niezwykle apetycznie, ale nie mieli przy sobie nic ostrego i zupełnie nie wiedzieli jak się zabrać do podzielenia przysmaku na trzy części. Z boleściwego zaambarasowania wyrwał ich dźwięk obcasów nerwowo uderzających o bruk. To jakieś spłoszone, smagłe dziewczątko próbowało wyminąć wiatę, wyraźnie przestraszone ich widokiem. Gestykulując wymownie niczym głuchoniemi, przyjaciele dali do zrozumienia, że mają problem. Panna zakumała sytuację, bez słowa wyjęła z torebki nożyczki do paznokci, przystanęła, pokiwała głową. Telly fachowo zsekował kwasa i ukłonił się szarmancko. Przygodna wybawicielka zabrała nożyczki i oddaliła się w stronę siedziby "Sprośnych Prosiątek". Hubert, Telly i Izzy przełykali jeszcze ślinę po zapodaniu substancji, kiedy drzwi klatki schodowej obserwowanej przez nich kamienicy otworzyły się z hukiem. Feliks Kózka-Bałachowicz wypadł na ulicę w rozpiętym płaszczu narzuconym bezpośrednio na owłosiony tors, w ręku trzymał butelkę szampana, a długi szal ciągnął się za nim niczym ogon. Kózka oparł się o latarnię i zwymiotował, następnie ruszył całkiem raźno w stronę wertepów po drugiej stronie ulicy, gdzie rozciągał się teren jakiejś niezidentyfikowanej budowy, rozgrzebanej inwestycji polskiej kolei i bankrutującego kombinatu miedziowego. Stare koparki, opuszczone barakowozy i wykopy tworzyły kosmiczny krajobraz, tędy wiódł skrót w kierunku Dworca Zachodniego, znany niektórym mieszkańcom tej części miasta. Trzej przyjaciele szli tropem Kózki z niezwykła lekkością, z prawdziwym rozbawieniem obserwując, jak ten potyka się od czasu do czasu, kiedy przystanął, żeby się odlać, podeszli do niego z różnych stron, wtedy Kózka wykonał coś w rodzaju piruetu i równo obryzgał im moczem nogawki. - No i co, frajerzy? - wyartykułował bezczelnie myśl, za której samo pomyślenie miał przecież dostać łomot. - Jesteśmy twoimi grabarzami, miło nam - z wisielczym humorem odpowiedział Telly. Hubert zarejestrował, że najprawdopodobniej z okna budynku oddalonego nieco od budowy rozchodzi się ostra wibracja transowej melodii. Było to wprost niewiarygodne, ale w dźwiękach rozpoznawał kawałek z pierwszej płyty "Banco de Gayi". Zrobiło się nastrojowo i tanecznie. - Fajna jazda, mamy niezły trip - zdążył pomyśleć zanim poczuł nagłe uderzenie w głowę. Zbiegiem okoliczności, Kózka nie trafił w niego czysto i butelka ześlizgnęła się po czaszce Bertiego. Wtedy Telly zaatakował bykiem rozbrykanego dowcipasa. Feliks Kózka niczym zawodowy torreador zrobił unik i nieszczęsny Telesfor uderzył w okno barakowozu, kiedy się uwolnił ze szklanej pułapki, jego lewe ucho wisiało na kilku pasemkach skóry. To właśnie chyba w tym momencie, zdecydowali się na zabicie Kózki. - Masz przejebane skurwysynu - wycharczał Izzy. - My to nie Gaweł Wąsik, którego razem z kumplami wysmagałeś po pijaku witkami z pokrzywy, a on nadstawił drugi pośladek. Ten tutaj wykop będzie twoim grobem - dodał wskazując na pobliski dół, z którego dna szczerzyła się w uśmiechu jakaś konstrukcja z przerdzewiałych prętów. Kózka padł na kolana, wtedy Telly, nie tak napakowany jak Izzy, ale w młodości trampkarz "Polonii" Warszawa, kopnął głowę tego, który tak obrzydliwie pokiereszował mu małżowinę. Kopnął z woleja jakby była to piłka, z siłą broczącego krwią desperata. - O Jezu, biją! - zawył Kózka. - Bozi już się nie chce z tobą gadać - twardo odpowiedział Izzy. - Tacy jak ty to się chyba modlą do koziego łba - zakrzyczał histerycznie Telly. Hubert zauważył, że Telesfor obwiązał głowę szalikiem Kózki, co przydało mu wyglądu samuraja, zauważył również, że kumpel taszczy wygrzebaną chyba z barakowozu ręczną piłę do cięcia metalu. A niebo robiło się jakby szmaragdowo-kobaltowe i było pełne bakłażanowych obłoczków. Kózka zaczął tarzać się po ziemi niczym epileptyk. Był to prawdziwie żałosny widok, który wzbudziłby może litość, aliści wężowym ruchem stary performer rzucił się w kierunku Izziego, a w jego ręku błysnął ozdobny, kazaski kindżał. Skórzana cholewa kowbojki Izydora rozstąpiła się niczym papier, ostrze świsnęło tylko i zmieniło kolor na czerwony, zaskoczony kumpel Huberta skamieniał z tiki-tiki w ręku. Patrząc na Telesfora, który również zamarł w pół kroku, Berti zaśmiał się niczym wariat, bo wygląd Tellego, któremu szal zsunął się z czoła na oczy niczym obluzowany bandaż, przywiódł mu natrętnie na myśl zafrasowanego misia Uszatka. Niespodziewana reakcja Huberta wyrwała z odrętwienia jego towarzyszy, absurdalny rechot Bertiego dolał oliwy do ognia, był jak sygnał do ataku. - Kamieniami skurwysyna! - zawył Izzy łapiąc za pokaźnego okrąglaka, podczas gdy Telesfor sięgnął po kawały popękanych płytek chodnikowych. Po chwili cała płyta wylądowała na facjacie uciszonego na dobre Kózki-Bałachowicza, wtedy Telly zamachnął się piłą, patrząc w oczy Izziemu, ten jakby przypomniał sobie o zranionej nodze i włożył koniec długiej, ręcznej piły w dłoń Huberta. - Masz Berti, niech to będzie kara dla chujozy... dla mnie byłaby to zemsta - wyjaśnił przepraszającym tonem, kuśtykając na stronę. Akurat w tym momencie Kózka otworzył oczy i na wpół ocknięty zajęczał z bólem pełnym pretensji. Izzy zawrócił, włożył tiki-tiki w usta nieszczęśnika i spuścił w ślad za nim swoją ciężką pięść. Rozległo się ni to chrupnięcie, ni to chlupnięcie. W nagłym pośpiechu Telesfor szarpnął za piłę, Hubert wyobraził sobie, że jest na huśtawce, odchylił się ciężarem całego ciała raz i drugi, wtedy zauważył, że z gardła Kózki bucha krew niczym woda z pękniętej rury. - Był czas, że nawet lubiłem łobuza - westchnął. - No coś ty - żachnął się Telesfor i wtedy piła stawiła nagły opór. Grzebiąc w ciele Bałachowicza niczym w trzewiach karpia, Telly nawinął na palce dość gruby łańcuszek. - Wio koniku! - zawołał wesoło, udając, że ma w rękach lejce. Berti zastanawiał się czy ma przed oczyma Makbeta, czy jednak misia Uszatka, kiedy kumpel pochylił się nad drgającym w agonii Feliksem, szarpnął i ukazał w wyciągniętej dłoni sporej wielkości, złoty prawosławny krzyż. Antyklerykał i rusofob Telesfor cisnął jubilerskie cacko, warknąwszy żartobliwie "orient!", w stronę Izziego, a ten wprawnie je złapał. Telly zniknął na chwilę by wrócić z jakimś oskardem czy innym cepem w rękach, po czym na oślep i z niesłychaną furią zaczął walić tam gdzie była szyja Kózki. Kilka razów sprzedał niewinnej glebie już wtedy gdy głowa Feliksa Kózki-Bałachowicza dawno odturlała się od reszty ciała. Trzej przyjaciele, pogromcy Kózki czuli się tak, jakby byli łowcami głów, berserkami albo wręcz wilkami. - Auuuuuu - zawył do księżyca Telesfor, a Izydor i Hubert zawtórowali. Mleczna droga była wyjątkowo rozświetlona, jarzyła się na niebie niczym jarzeniówka w salce wiejskiej szkółki, gdzie uczniowie w pocie czoła piszą klasówkę. - Oto Bałachu idziesz do piachu - wyskandował uroczyście Izzy. - Z prochu powstałeś - dorzucił Telly. Hubert czuł się jak marionetka, chciał coś zrobić, coś pokazać, działać. Chociaż miał prawo jazdy, nigdy nie jeździł spychaczem, zresztą mała maszyna, która wpadła mu w oko nie wydawała się być na chodzie. A jednak kupa złomu drgnęła i ciało Kózki wraz z masą błota i milczących ponuro kamieni stoczyło się po zboczu wykopu. Izydor zepchnął jeszcze do dołu truchło jakiegoś gołębia. Berti przez moment poczuł się dumny, że tak elegancko uprzątnął pobojowisko, ale kiedy wrzucił wsteczny, używając ręcznej skrzyni biegów, coś pękło w spychaczu i maszyna zamarła w pomnikowym bezruchu. Wtedy jego wzrok spoczął na leżącej w dołku, w zakrzepniętej na kształt płytkiej misy kałuży krwi, głowie Feliksa. - Co my z nią zrobimy? - pomyślał. Jak przez sen słyszał dyskusję kolegów czy czaszkę da się spalić. Kiedy przecierał oczy w jakiś czas później, biała plama powoli, w miarę jak jego umysł regulował ostrość obrazu, rozmazana biała mgiełka przybrała kształt sufitu jakiegoś pomieszczenia. Hubert nie wiedział czy jest w wariatkowie, izbie wytrzeźwień, więziennej celi, czy też budzi się w domu po koszmarnym śnie.
THE END Sacra-Masacra I |