Wczesno-wiosenny dzień 2012, warszawski rynek Starego Miasta. Idę szybko po nierównym, śliskim i wilgotnym staromiejskim bruku. Patrzę uważnie pod nogi , trawersując rynek na ukos w kierunku narożnej kamienicy, w której mieści się sławny Dom Księgarza. To tu, w tym roku odbywają się Międzynarodowe Dni Poezji organizowane przez Aleksandra Nawrockiego i jego wydawnictwo „ IBIS”oraz patronowane przez UNESCO .
Jak zwykle jestem trochę spóźniona. Pomimo tego, że jestem rodowitą warszawianką, jednak ciągle trudno mi wyliczyć właściwy czas dojazdu przez zatłoczoną stolicę - chyba najbardziej po Moskwie zakorkowane miasto w Europie. Parking – to kolejna strata dwudziestu minut. Dwa razy objeżdżam wokoło Stare Miasto, w końcu znajduję ciasną plombę pomiędzy słupkami, w którą jakimś cudem udaje mi się wcisnąć. W nienażartą gębę parkomatu wrzucam pięć dwuzłotówek i zniecierpliwiona zaczynam gonić czas.
- Ewa ?
Oglądam się zaskoczona.
- Ewa !
Podnoszę głowę i widzę charakterystyczną, wysoką, lekko przygarbioną postać Danuśki Błaszak, autorki i gospodyni Miasta Literatów – Międzynarodowego portalu internetowego poświęconego polskiej literaturze.
Zdziwienie jest tym większe, że Danuśka już od kilku lat mieszka w Stanach.
- Dana ?!
- Co tu robisz ? – pytam głupio
- Pewnie to co ty – odpowiada ze śmiechem Danuśka pokazując na otwarte drzwi Domu Literatury.
- Ściskamy się serdecznie i całuję Danę w zaróżowione policzki.
- Właściwie nie powinnam się w ogóle do Ciebie odzywać – mruczy obrażonym głosem .
Przypominam sobie w myślach wszystkie moje winy ... i nie wiem o co chodzi ...
- Dlaczego Dana ?
- Jak to dlaczego ?, przecież już rok temu mi obiecałaś ...
- Co ?! co obiecałam – mam chyba bardzo głupią minę.
- Obiecałaś , że to opiszesz ...
- Co opiszę ?
- Cholera ! – mruczy Dana ... a ja przypominam sobie o co chodzi .
Przed rokiem obiecałam Dance , że opiszę moją historie wypadku lotniczego ... a właściwie nie wypadku tylko katastrofy, którą przeżyłam w 1979 roku podczas lądowania na lotnisku Okęcie w Warszawie.
Oh, faktycznie Danuśka ...nawaliłam ..nie mam nic na swoje usprawiedliwienie - to wszystko przez ten czas, który pędzi jak wariat ... rok, rok minął, kolejny rok ....
- Teraz już napiszę, słowo harcerskie, Danuśka wybacz ! ... napiszę jak bum , cyk, cyk ...obiecuję !
- Daj spokój z tymi obietnicami ... krzywi się Danka wielka miłośniczka lotnictwa i wszystkiego co się z nim wiąże.
- Daj spokój z tymi obietnicami ... macha ręką i wchodzi na stopnie Domu Księgarza ...
Obiecuję ! ...
................................................................
W Wordzie otwieram nowy dokument. Jest luty 2013 roku. Trochę mi zeszło od danej Danusi obietnicy, wiele też w moim życiu się wydarzyło, zmieniło
... Od kilkunastu lat nie pracuję już w LOT-cie, nie ma też mojej Mamy, z którą razem tego fatalnego dnia wracałyśmy z nieudanych zakupów w Berlinie.
Czas, oddalił mnie od tamtych przeżyć, czas zamknął kolejną bolesną kartę mojego życia.
Nowy etap, nowy dokument, nwe otwarcie ... czy przypomnę jeszcze sobie ten styczniowy, śnieżny wieczór 1979 roku ?
................................
- Nie może pani wywieźć takiej sumy z Polski ! – głos celnika jest wyjątkowo stanowczy i nieprzebłagany.
- Przecież to moje zarobione pieniądze, jestem stewardessą , latam do Niemiec i dostaję diety w markach ...
- No to poproszę na to jakiś dokument.
- Nie mam nic przy sobie – uświadamiam sobie własną głupotę – nie pomyślałam o deklaracjach ...
- Trudno, to pani nie poleci !
Patrzę na Mamę bezsilna. Z powodu uporu celnika nasza wyprawa po buty do Berlina wschodniego jak widać nie dojdzie do skutku.
- Daj spokój Curuś ... nie można to trudno ... Mama odciąga mnie od stanowiska odprawy celnej.
- Zaraz zejdę do szatni i spróbuję znaleźć w swojej szafce nieszczęsne deklaracje .
- Daj spokój, nie trzeba ... widać nie było nam pisane lecieć ... może kiedy indziej ...
- Trzeba, jak coś zaplanowałam – to zrealizuję, upieram się jak dziecko, czując rozczarowanie, że wymarzone super buty, jakie można kupić w luksusowych sklepach Berlina wschodniego nie staną się już dziś moją własnością.
Upieram się i po dwóch godzinach realizuję plan awaryjny. A ponieważ samolot LOT-u już odleciał zmieniam bilety na lot Interflugu- czyli Wschodnio -Niemieckich Linii Lotniczych i wyruszam na zakupy do lepszego świata.
Berlin Wschodni wita nas kiepską pogodą i opadami śniegu a luksusowe sklepy kiepskim zaopatrzeniem. Butów nie ma, przynajmniej nie takich o jakich marzyłam.
Rozczarowane kupujemy kilka drobiazgów do domu a resztę zaoszczędzonych marek wydajemy na kwiaty – pięknie kwitnące storczyki jakich w Polsce w tamtych czasach nie można dostać oraz okazałe difenbachie. Obładowane kwiatami stajemy w kolejce do odprawy ... i zostajemy poddane szczegółowej odprawie osobistej. Polki wyjeżdżające z Barlina tylko z drogimi kwiatami wzbudzają nieufność niemieckich celników.
Jak pech to pech, wściekłe na wredne cło i zmęczone całodzienną podróżą przechodzimy w końcu do sali odlotów , gdzie za wielką szybą widać już polski samolot, który niedawno przyleciał z Brukseli i za chwil kilka odleci do Warszawy.
Tupolew -134 wygląda bardzo ładnie. Wąski i smukły kadłub z dwoma silnikami odrzutowymi z tyłu i wielkim granatowym napisem Polskie Linie Lotnicze LOT.
Wokół samolotu kręci się obsługa naziemna, Bagaże już załadowane i właśnie trwa tankowanie.
Jest godzina siedemnasta, co w styczniu oznacza, że jest już ciemno. Światła wielkich kandelabrów lotniskowych oświetlają biały, czysty kadłub samolotu, który w tym mocnym świetle wygląda jak nowiutka dziecięca zabawka.
- ładny... ładny ten nasz samolot, myślę z dumą o naszej Tutce – jak ją żartobliwie nazywamy, my lotnicy, władcy świata bez granic ...ludzie z niebem w oczach ...
Ładny ten nasz samolot, jak nowy, prawda ? – mówię do mamy, nie przeczuwając że lot, który się za chwilę rozpocznie będzie ostatnim lotem tego pięknego samolotu o symbolu : SPL GB czyli - Golf Brawo
.......................................................................................
W drzwiach witają nas uśmiechnięte koleżanki, zdziwione co robię prywatnie, w Berlinie, do tego jeszcze z mamą i naręczem tropikalnych kwiatów.
Wchodzimy na pokład i przeciskamy się przez wąskie przejście pomiędzy rzędami foteli. Samolot leci z Brukseli więc na pokładzie jest już wielu pasażerów tranzytowych.
Cała przednia kabina pasażerska jest pełna, zajmujemy więc miejsca w drugiej, niewielkiej kabinie w samym ogonie. Tutaj jest jeszcze kilka wolnych foteli - wybieramy miejsca za skrzydłami i przed silnikami, żeby mieć lepszy widok, a okazałe kwiaty ustawiamy na wolnym miejscu z tyłu.
Jest gorąco, zdejmuję i upycham płaszcz na półce nad głową i rozsiadam się wygodnie w fotelu. To miła odmiana, kiedy się jest zwykłym pasażerem i można nie myśleć o całej tej startowej procedurze, zamykaniu drzwi, pojemników, sprawdzaniu kabiny, zapowiedziach, meldowaniu załodze.
Przez zaparowane okno widzę obłe, srebrne wloty silników. Koleżanki rutynowo sprawdzają pasy i witają nowych, berlińskich pasażerów... maszyna spokojnie kołuje na start.
- Dobry wieczór państwu. Kapitan Bachorski wraz z załoga wita państwa serdecznie na pokładzie samolotu Polskich linii Lotniczych LOT, typu Tupolew 134 - którym polecimy do Warszawy ...
- Ladies and gentelman, capt. Bachorski and his crew Welcom you on board of Tais polisach airlines Tupolew 134 flying to Warsaw ...
Kiedy samolot rozpędza się na pasie i odrywa lekko, uspokajam się i rozluźniam po całym męczącym dniu. Czuję lekkie wibracje silników i ich charakterystyczny głośny gwizd kiedy pracują na maksymalnej mocy. Po wejściu na wysokość i wyrównaniu lotu z wentylatorów nad naszymi głowami zaczyna mocno dmuchać, zakręcam więc nawiew, włączam światło nad głową i otwieram stolik, bo koleżanki właśnie wyjeżdżają do naszej kabiny wózkiem serwując kolację.
Rozparta w fotelu patrzę z przyjemnością na zwijające się podczas serwisu stewardessy.
Wielokrotnie latałyśmy razem, dziś to ja jestem pasażerką , mogę więc sobie spokojnie posiedzieć i tym razem czuć się jak „ Państwo”.
Zjadamy dwie niewielkie kanapki, wypijamy kawę i godzina trzydzieści szybko mija. Kiedy dziewczyny kończą zbierać lunchboxy czuję ucisk w uszach ....rozpoczynamy schodzenie.
- Proszę państwa za około trzydzieści minut wylądujemy na lotnisku Okęcie w Warszawie. Uprzejmie prosimy Państwa o zapięcie pasów , zamknięcie stoliczków i ustawienie oparć foteli w pozycji pionowej !
- W Warszawie jest godzina dziewiętnasta dwadzieścia, pada śnieg a temperatura wynosi minus dwa stopnie Celsjusza – uzupełnia zapowiedz kapitan.
- Zaraz będziemy w domu - mówię patrząc na mamę. Wygląda na zmęczoną ale co się dziwić , tyle wrażeń i pierwszy w życiu lot samolotem.
- Mamulka, rozluźnij się lecisz w końcu z własną stewardessą, żartuję ...
Tato już pewnie czeka na nas w porcie i widzi jak lądujemy - uśmiecham się i przełykam ślinę, bo z powodu szybkiego schodzenia czuję narastający ucisk w uszach.
Schodzimy szybko, za szybko, pod nami migają światła miasta, lotniska i w końcu widać także światła podejścia, które jednak rozmazują się z powodu padającego mocno śniegu.
Samolot leciutko dotyka kołami pasa...
- Ale pięknie wylądował mówię , lekko jak w lecie ...odpinam klamrę pasa.
To zawodowy nawyk, przyzwyczajenie z latania, bo zawsze trzeba przecież sięgnąć po mikrofon który w rosyjskim sprzęcie zawsze jak na złość umieszczony jest z dala od jumpseatów stewardess.
Opieram się o fotel przede mną i czekam na ostre hamowanie, które jednak ciągle nie następuje.
Samolot nie zwalnia i jakby unosi się nad ziemią ... Czekam na hamowanie ale maszyna leci dalej, skręca tylko nieco, nie hamując wcale, potem zdecydowanie obraca się bokiem i sunie dalej ...
Słyszę huk, czuję jakby uderzenie i nagle jakaś wielka siła wyciąga mnie z fotela i unosi w powietrze.
Wszystko dzieje się jak w filmie w zwolnionym tempie. Moje palce zaciśnięte na oparciu fotela rozluźniają się i lecę , lecę nad fotelami a potem uderzam głową w ściankę działową pomiędzy dwiema kabinami pasażerskimi.
Na policzku czuję skórzasty dotyk skayu, którym obita jest ścianka. Wpadam w kąt przy ścianie, tuż przy oknie awaryjnym. Słyszę huk i chrzęst gniecionej blachy.
Samolot przekrzywia się na bok i zastyga nieruchomo. Robi się cicho i nagle słychać jakby syk płomieni. Podnoszę głowę i widzę że wszystkie okna w tylnej kabinie pasażerskiej są czerwone.
Za nimi jest ogień ...palimy się !
- Boże co się stało ? myślę z trudem, przerażona i ogłuszona uderzeniem w brzuch i w głowę.
Nagle dociera do mojej świadomości przerażający fakt, że była katastrofa, że samolot się rozbił i że się pali, że nie mogę otworzyć okien awaryjnych i uciekać i że jedyną możliwą drogą ucieczki są drzwi wejściowe samolotu, teraz całkiem zatarasowane przez uciekających pasażerów.
Jestem w płonącej pułapce,
- Natychmiast do wyjścia ! - krzyczę .
- Rzucać wszystko i uciekać ! - wrzeszczę najgłośniej jak umiem na pasażerów, którzy w kompletnym szoku zabierają ze sobą bagaże.
- Uciekać to zaraz wybuchnie ! - dociera do moich uszu krzyk załogi.
- Natychmiast uciekać !
Słyszę wycie ludzi.... nie krzyk a wycie, przerażające zwierzęce wycie.
Samolot jest mocno przechylony w związku z tym po podłodze nie można iść. Trzeba opierać się o boki foteli i brnąć na kolanach wśród bagaży, które pospadały z nie zamykanych półek, wśród rozsypanych kamizelek ratunkowych, palt i płaszczy i innych gratów.
- Zdaję sobie sprawę w jak tragicznej jesteśmy sytuacji : To pułapka, samolot płonie, okna awaryjne w ogniu a jedyne dostępne wyjście zatarasowali pchający się wszyscy na raz, przerażeni pasażerowie.
Mam wrażenie że mijają godziny.
- Dlaczego tak głupio ginę ?! tłucze mi się w głowie to jedno pytanie...
- Po co wlazłam do tego cholernego samolotu ?!
- Co mnie podkusiło ?
Odwracam się, bo nagle uświadamiam sobie , że mama została z tyłu, jest zapięta pasami.
Wracam po nią. Jest w szoku. Z kącika ust leci jej krew.
- Mamo, szybko do wyjścia ! łapię ją za rękę i ciągnę za sobą.
- Zostaw wszystko, wyrywam jej torebkę, którą kurczowo ściska pod pachą ... zostaw !
Brniemy wolno po rozłożonych oparciach foteli. Nie czuję jak krwawi moje rozcięte kolano, nie czuję bólu ....czuję za to strach, potworny, porażający, zwierzęcy strach ... i bezsilność ...
- Mein God, was ist mein god ?! – dociera do moich uszu krzyk unieruchomionej w fotelu Niemki.
- Mein God !
- Uciekać to zachwalę wybuchnie ! – krzyk mechanika dociera do moich uszu całą tragiczną prawdą.
Zdaję sobie sprawę , że to moje ostatnie chwile, zaraz nastąpi wybuch i osiem ton paliwa, które jeszcze mamy w skrzydłach rozniesie szczątki samolotu po całym lotnisku.
- Uciekaj idiotko ! – słyszę któregoś z członków załogi, jak usiłuje przywrócić rozsądek kompletnie przerażonej najmłodszej stewardessie, Basi, która stojąc na zamkniętym, metalowym kobrze, w którym trzymamy soki, próbuje zapanować nad chaosem.
- Proszę spokojnie wychodzić piszczy cieniutkim głosem dziewczyna. Jest blada jak papier i ma nieprzytomny wzrok. Pewnie przypomina sobie szkolenia z ewakuacji i to czego ją nauczyli.
Biedna najmłodsza stewardessa została na pokładzie sama.
Reszty załogi już nie ma w samolocie. Nawigator, dwumetrowy Jasio , kiedy przez oszklony nos Tupolewa widział zbliżającą się w strasznym tempie betonową górę wyskoczył pierwszy. Za nim mechanik . Piloci stoją teraz pod otwartymi drzwiami bagażnika i łapią skaczących z wysokości czterech metrów pasażerów.
To jedyna droga ucieczki. Główne drzwi wejściowe nie dały się otworzyć, a o wypuszczaniu trapów nikt nawet nie pomyślał.
Po minutach, które wydają się ciągnąć w nieskończoność docieramy w końcu do przodu samolotu i jako ostatnie skaczemy nie patrząc na znaczną wysokość prosto w zaspę śniegu i rozpostarte ramiona mechanika.
Odciągam roztrzęsioną mamę od samolotu na bezpieczną odległość.
Widzę w jakim jest szoku, nie może złapać oddechu, z rozciętej wargi kapie krew, jej ciało sztywnieje... reaguję zawodowo i ... uderzam ją w twarz. Natychmiast trzeźwieje.
- Zostań tu mamo, proszę ...czekaj tu ... ja muszę ... biegnę pod samolot.
- Może trzeba pomóc pytam kapitana, może ktoś jeszcze został na pokładzie, pytam, bo mam wrażenie że i ja teraz w tej strasznej chwili jestem członkiem załogi ?
- Kątem oka widzę jak Arabowie, którzy z nami lecieli leżą plackiem na ziemi i w mokrym śniegu biją pokłony Allachowi. Pozostali pasażerowie w szoku, uciekają przed siebie, jak najdalej od samolotu, który jest prawie niewidoczny poprzez kłęby czarnego, gryzącego dymu.
- Chryste, żyję ! ... Jezu, udało się uciec z tego piekła !
Dopiero tutaj, na ziemi, dociera do moich uszu przeraźliwe wycie syren straży pożarnych i karetek, właśnie dojeżdżających na miejsce katastrofy. Jak potem przeczytam w gazetach akcja ratunkowa rozpoczęła się w ciągu kilka minut od momentu kiedy samolot rozbił się na betonowym nasypie kończącym pas, ale mnie wydaje się, że minęła prawie godzina.
Samolot płonie jak pochodnia, a właściwie nie samolot a rozlane pod nim kilka ton paliwa, które przezorni lotnicy ze względu na różnicę cen dotankowali w Berlinie.
To właśnie te kilka dodatkowych ton oraz śliski pas były przyczyną poślizgu i katastrofy. ... ale, przewrotnie to właśnie te kilka dodatkowych ton uratowało nam życie. Przy pustych zbiornikach, opary paliwa lotniczego z całą pewnością spowodowałyby ogromny wybuch i rozniosłyby szczątki samolotu po całej płycie lotniska.
Kilka lat później na owej feralnej górce , nazywanej od imienia naszego kapitana -„ Górką Bachorskiego” rozbije się również samolot Lufthansy z tą różnicą, że w niemieckim są ofiary śmiertelne. Nas ratuje oczywiście nasze wyjątkowe tego dnia szczęście oraz specjalny dodatek do paliwa zapobiegający wybuchowi no i te taniej kupione w Berlinie osiem ton paliwa – które nie wybuchło, tylko płonęło ...płonęło ... płonęło.
.......................................................
Kiedy w hali przylotów wicepremier Pyka razem z dyrektorem lotu pytają opatrzonych już rozbitków jak mogą pomóc, mama zdecydowanym głosem żąda, żeby z dniem jutrzejszym pan dyrektor LOT-u zwolnił jej córkę z pracy.
- W lejach po bombach chowają się żołnierze – odpowiada z uśmiechem dyrektor
- Po takiej katastrofie pani córka może już spokojnie latać do końca życia, swój limit pecha wyczerpała.
.......................................................
Tylko mój Tatek, który przyjechał na lotnisko po swoje dziewczyny z zadziwiająco zimną krwią patrzył na płonący w czerni nocy wrak samolotu, którym według zapowiedzi lotniskowego megafonu przyleciały z Berlina jego żona i córka....
Zapowiedzi jednak speaker nie dokończył . Przerwał ją huk uderzenia a potem, widniejący na końcu pasa ogień i histeryczny sygnał straży pożarnych i karetek.
- Tato, jak ty to wytrzymałeś, kiedy widziałeś płonący na pasie samolot i wiedząc że w nim jesteśmy ? – pytałam zadziwiona
- A wiesz dziecko, pomyślałem sobie, że może was tam wcale nie ma, że może wcale nie przyleciałyście tym samolotem ...
Kochany Tatek, jego stoicki spokój w patowych sytuacjach zawsze wprawiał mnie w osłupienie.
Stoicki spokój zachowały również komunistyczne media. Kiedy po pierwszym dzienniku telewizyjnym, w którym informowały o katastrofie na lotnisku Okęcie w Warszawie, następny dziennik podał już zmanipulowaną prawdę i informację że samolot „ uległ awarii”. Propaganda sukcesu nie pozwalała bowiem przyznać się do jakichkolwiek katastrof w naszym spokojnym i bezpiecznym, socjalistycznym państwie.
Zacieranie złych informacji w tamtych czasach było tak skuteczne, że nawet teraz w publikowanej obecnie historii LOT-u nie ma śladu, ani wzmianki o katastrofie Tu-134 .
A przecież połamany i spalony samolot już nigdy nie wzbił się w powietrze, ba jego nieuszkodzone części ze względu na zaistniałe przeciążenia nie mogły nawet być wymontowane i użyte w innych samolotach tego typu ...
Wrak odciągnięty za jeden z hangarów przy 17- Stycznia przez wiele lat jeszcze straszył stewardessy a strażakom służby lotniskowej służył do ćwiczeń z ewakuacji.
Jedynym dowodem na zaistniałą katastrofę jest relacja świadków oraz zdjęcia, zrobione po ugaszeniu wraku, zdjęcia które dostałam od ekipy śledczej podczas przesłuchania w znanym Pałacu Mostowskich.
No i jeszcze list gratulacyjny od Premiera Pyki , zaczynający się słowami :
„ Ewie Zelenay – za bohaterskie zachowanie podczas ewakuacji samolotu podczas katastrofy lotniczej ...”
.................................................................................
Następnego dnia, obolała i z rozbitym kolanem przyszłam do sali stewardess na zaplanowany wcześniej dyżur.
Cała załoga z rozbitego Tupolewa została zawieszona do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Najmłodsza stewardessa Basia pod wpływem stressu nawet zwolniła się z pracy.
Ja postanowiłam jednak nie brać zwolnienia i przyjść na lotnisko.
..............................................
- Paryż ma usterkę, mechanicy reperują i w związku z tym będzie duże opóźnienie. Musimy wymienić załogę ... w oczach pani z koordynacji widzę wesołe ogniki ,
- Kogo by tu wysłać ? ... no kogo by tu wysłać ? ... pani rozgląda się z uśmiechem.
- Wiem ! Pani Zelenay ... pani ma doświadczenie w ewakuacji ... no to pani poleci.
Czuję kluchę w brzuchu, ale wiem, ze powinnam lecieć, bo jeśli nie zrobię tego teraz , to może już nie zrobię tego nigdy ...
Zbieram więc cała swoją odwagę i idę do samolotu oczywiście jak na złość takiego samego typu jak ten co rozbił się wczoraj czyli też do TU-134.
Do Paryża jest komplet pasażerów, rozbudowany serwis z gorącą kolacją, szybko więc zajęta pracą przestaję myśleć o wczorajszych traumatycznych przeżyciach.
Trochę się tylko czuję niepewnie kiedy po lądowaniu dociera do moich uszu głośny gwizd hamujących silników .... kulę się w sobie czekając na uderzenie, które szczęśliwie już nigdy więcej nie następuje.
...........................................
Po warszawskiej katastrofie Tupolewa zostaję jeszcze w LOT-cie przez wiele lat.
Latam na wszystkich eksploatowanych w LOT- cie samolotach.
A kiedy któryś z pasażerów zadaje mi klasyczne pytanie : Czy nie boi się pani latać?
uśmiechałam się tylko do siebie i swoich myśli ...
- Nieee ...w lejach po bombie chowają się żołnierze ....
|